0
AdrianP 13 maja 2015 21:37
26.08.14
Podróż zaczęła się na dworcu PKS we Wrocławiu. Stąd wyruszyliśmy do słonecznego Rzymu autobusem należącym do linii Sindbad. 22 godzinna podróż upłynęła pod znakiem uszczęśliwiania pasażerów kinematografią, której twórcom, w mojej opinii, należy bezwzględnie zabronić wykonywania zawodu. Rozkoszne dzieciaczki siedzące wokół nas zajmowały się utwierdzaniem mnie w przekonaniu, że szczytowym osiągnięciem ludzkości jest prezerwatywa. Zrozumiałem, że jestem za stary na tak długie podróże autobusem…

27.08.14
Rzym! Mogliśmy udać się do bazyliki św. Piotra, mogliśmy odświeżyć w naszej pamięci wygląd Koloseum, mogliśmy głęboko spojrzeć sobie w oczy przy fontannie di Trevi. Mogliśmy. Ale mieliśmy dość wszystkiego po odbytej podróży. Pociągiem dojechaliśmy na lotnisko Leonarda da Vinci, mieszczące się tuż przy morzu. Jest to istotna informacja, ponieważ jako romantyk planowałem naszą podróż rozpocząć romantycznym akcentem – noclegiem na plaży. Zdumiewającym jest fakt, ile błędów popełniliśmy już na starcie wycieczki – najpierw autobus, następnie to założenie. Cóż, najbliższa lotniska plaża znajduje się kilka kilometrów na północ od niego, a na wybrzeże wokół niego nie można się dostać z powodu wysokich płotów. Pierwszą opcją jaka wpadła nam do głowy było przekimanie się w przydrożnych krzakach, jednak komary i bliskość drogi na lotnisko skutecznie utrudniły nam, francuskim pieskom, sen. Zuzanna stanowczo i jednoznacznie wypowiedziała się na temat moich umiejętności planowania i przewidywania. Zapadał mrok, dojazd gdziekolwiek sporo kosztował, zmarnowaliśmy kilka godzin, nie mieliśmy noclegu, wody a także sklepu gdzie można by ją kupić w normalnej cenie.

Mimo wszystko, o dziwo, prawa Murphy’ego nie zadziałały. Przy jednym z rond znaleźliśmy pamiątki po niezadowolonych z warunków zawodowych pracownikach linii lotniczych bądź lotniska. A więc chorągwie związkowe, plastykowe naczynka, podeptaną trawę oraz… namiot. Namiot wystarczająco duży, aby można było w nim bezproblemowo stać, w dodatku składający się z dwóch ‚pokoi’. Ba! W środku znaleźliśmy również kilka butelek zapieczętowanej wody! Po zmroku, gdy ryzyko przyuważenia przez szanujących przepisy i porządek kapusiów stało się mniejsze, wślizgnęliśmy się do znalezionego schronienia, wystawiliśmy ucztę z przywiezionych z Polski zapasów oraz zdobycznej wody, a następnie zasnęliśmy.

28.08.14
Wyspany i radosny przywitałem ranek. Z żalem opuściliśmy alokowany namiot, aby udać się na terminal i rozwiązywać tam krzyżówki. Czekaliśmy na pierwszy lot naszego życia, nie mieliśmy pojęcia co i jak, a ja obawiałem się procedur lotniskowych. Na szczęście bez najmniejszego problemu dostaliśmy się na pokład.

Z samego lotu należy odnotować zarówno ciekawe stroje jak i urodę dziewcząt obsługujących lot. Polecam sprawdzić pod hasłem „Sri Lanka Airlianes stewardess”. Duże oczy i usta, ciemna karnacja, turkusowe mundurki z wyhaftowanym pawim ogonem odsłaniające brzuch – jestem na tak.

29.08.14
Przylot do Malezji na KL International airport odnotowano dnia 29.08.14. Z lotniska kursuje bezpośredni pociąg do KL – na który bilet z tego co pamiętam kosztuje ok. 35 zł. Jak się później okazało istnieje sporo tańsza opcja – autobus. Zadziwia brak jakichkolwiek oznak dewastacji tego środka lokomocji – jak się później okaże, jest to najzupełniej normalna cecha komunikacji w całej Malezji. Przez okno pociągu widać Kuala Lumpur – miasto kontrastów, największą odwiedzoną przeze mnie metropolię. Pociąg dojeżdża do KL Sentral – skąd odebrał nas nasz host z Couchsurfing – Puay. Okazał się być malezyjskim chińczykiem, co jak się później okazało, w cale nie jest zaskakujące. KL jest miastem niezaplanowanym – mówiąc to mam na myśli kręte niczym węże ulice, wijące się między chaotycznie rozmieszczonymi osiedlami domków jednorodzinnych. Bardzo często wśród nich stoją wielkie bloki mieszkalne, co daje zabawny efekt wizualny i świadczy o panującym chaosie architektonicznym.

Puay mieszka w wyglądającym na tekturowy domku jednorodzinnym usytuowanym w dzielnicy Petaling, jak większość obiektów w KL wyposażony został w klimatyzację. Kuchnia służy głównie do ozdoby, gdyż je się głównie po knajpkach. Trudno się temu dziwić biorąc pod uwagę ceny \hyperref[zywnosc]{żywności} w restauracjach. Puay dbał o nasz rozwój kulinarno-kulturalny poprzez codzienne wycieczki do różnego rodzaju jadłodajni. Pierwszego dnia był to zbiór knajpek otaczających stoliki stojące na sporej wielkości placu – z dowolnej budki zamawiało się danie do konkretnego stolika, oczywiście umożliwiało to złożenie wielu różnych zestawów. Odwdzięczyliśmy się przywiezioną polską kulturą w płynie z dużym, białym napisem „Sobieski 0,7″.

Puay jest zdecydowanie ciekawą postacią, urlopy spędza na obozach poświęconych pomocy żółwiom, pomaga również bezdomnym, a w przeszłości bardzo dużo podróżował. Hostuje bardzo wielu podróżników z całego świata. Prowadziliśmy z nim ciekawe dyskusje na temat przywar narodowych, wolności jednostki i wzajemnych niechęci etnicznych.

Po późnej kolacji nadszedł czas na zakupy. Mogła być nawet dziesiąta wieczór, co nie przeszkadzało kupcom rozbijać bezpośrednio na ulicy targowiska, na którym handlowano głównie żywnością, ale również ciuchami czy podróbkami elektroniki. Wybrana na uprawianie biznesu godzina ciut mnie zaskoczyła, jednak Puay pośpieszył z oczywistym wyjaśnieniem, że „przecież ludzie pracują do późna i muszą mieć gdzie zrobić zakupy”… no tak. Za niewielkie pieniądze kupić można pyszne, soczyste [sic!], banany, słodkie i u nas niespotykane duku, dragon fruit’y, kokosy, papaje, salaki, karambole, marakuje, oraz inne, nie mieszczące się w mej pamięci owoce. Reporterski obowiązek nakazuje mi wspomnieć o durianach, znanych z oryginalnego smaku oraz aromatu. Ciężko porównać ten zapach do czegokolwiek, jednak najtrafniejszy opis na jaki mnie stać po konsultacjach ze współpodróżnikiem to – jebią kocim sikiem. Niemiłosiernie. Na internecie, znalazłem również następujący opis ‚[…]odór nie do wytrzymania przypominający połączenie zepsutego mięsa i starego sera pleśniowego. Nieprzyjemna woń roznosi się także po rozkrojeniu owocu i jest na tyle intensywna, że nawet mieszkańcy Indonezji nie jedzą go na dworze gdzie wiatr rozsiewa zapach na duże odległości.’. Polecam.

Zaskoczeniem był syfik wokół targowiska, niektóre z produktów wymagają obrania przed spożyciem, a że w Malezji rzeczą normalną jest skosztowanie przed kupnem więc wokół straganów walały się łupinki. Puay znów pośpieszył z wyjaśnieniem, iż istnieje grupa ludzi zajmujących się zawodowo sprzątaniem po targach. Prosto? Prosto.

Pozostałe części na http://apsky.idl.pl/

Dodaj Komentarz