+2
DJADKJGU 31 maja 2017 00:11
(Tytułem wstępu uprzedzę, że relacja nieco spóźniona, bo wyjazd odbył się we wrześniu. Zdjęć nie będzie wiele i nie będą zbyt dobre, bo nie przepadam za ich robieniem, a wtedy też nie miałam jeszcze za bardzo czym ich robić.)

JAK TO SIĘ STAŁO?

Nepal większość osób słusznie kojarzy z Himalajami. Trasy trekkingowe, widoki gór, kręte drogi. Czyli to czego ja... nie lubię. Góry mnie zachwycają, ale tylko na chwilę, nie przepadam za wysiłkiem no i mam chorobę lokomocyjną. Czemu więc przy okazji promocji Qataru wybór padł na to miejsce? Dobre pytanie. Chyba po prostu chciałam zobaczyć coś zupełnie nowego. Wiedziałam nieco o kulturze i religiach Nepalu i byłam głodna wiedzy i doświadczeń, ezoterycznych motywów i tajemniczych obrzędów.

Już na etapie planowania podróży zorientowałam się, że raczej nie ruszę się poza dolinę Katmandu. Drogi Nepalu i historie związane z podróżami po tym kraju nie zachęcały osoby, która nie tylko cierpi na moją przypadłość, ale odczuwa też paniczny strach przed wymiotowaniem. Ale to nic, pomyślałam, bo lubię spędzać sporo czasu w jednym miejscu. Nie jestem z tych, którzy są w stanie obskoczyć kilkanaście miast w dwa tygodnie podróży.

Podróż była krótka i przyjemna. Przesiadka w Doha ograniczyła się do przejścia do odpowiedniej bramki. Trochę było mi szkoda, gdy patrzyłam na podekscytowanych turystów gnających na samolot do mojego ukochanego Bangkoku. Ale czekała nas (pojechałam tam z chłopakiem) nowa przygoda.


KATMANDU - THAMEL I DURBAR SQUARE, ŚWIETO KOBIET

Lądowanie w Katmandu dostarczyło niezłych doznań estetycznych, widok na góry z lotu ptaka był fajny, ale pogoda nie pozwoliła dostrzec tych najsłynniejszy ale oddalonych szczytów. Lotnisko jest niewielkie i raczej stare, ale procedura otrzymania wizy poszła gładko. Z lotniska wzięliśmy taksówkę, która specjalnie tania nie była, a kierowca już od wyjechania poza bramę lotniska zaczął się upewniać, czy planujemy mu zostawić napiwek.



Pierwsze wrażenie z okna taksówki - wow! To zupełnie inne miejsce niż te, w których byłam do tej pory. Kierowca podwiózł nas pod hotel mieszczący się na obrzeżu dzielnicy turystycznej Thamel. Tu pierwsze zdziwienie. Hotel ma wszystkiego kilkanaście pokoi, ale na recepcji pracowało jednocześnie czterech chłopaków. Do tego dwóch strażników na zewnątrz. Generowanie miejsc pracy jest tu niesamowite. Nie będę rozpisywać się na temat pokoju, był czysty, spory, nieco staroświecki, ale nie mam mu nic do zarzucenia. Z dachu hotelu w pogodny dzień byłoby widać Himalaje, ale my widzieliśmy tylko sąsiednie budynki, co też było fajne, spędziliśmy trochę czasu podglądając dyskretnie codzienne życie okolicy.



Oczywiście podekscytowani nowym, niesamowitym miejscem natychmiast zapominamy o zmęczeniu i wbrew wcześniejszym planom krótkiego odpoczynku niemal natychmiast po prysznicu ruszamy w miasto. Błąd. Prysznic trzeba było zostawić sobie na powrót z miasta ;)

Na dworze jest dość gorąco, a może bardziej duszno. Chodników brak, bardzo szybko nasze buty są całe w błocie. Tam gdzie chodniki są jest tylko troszkę lepiej. Dość brudno, wszędzie śmieci. Pierwszy spacer to szybkie obejście Thamelu. Oszałamiają mnie nowe (nie zawsze miłe) zapachy, kolory, dźwięki.

Trafiliśmy akurat na Teej Festival, czyli jakby lokalny dzień kobiet, ale świętowany głównie w kontekście religijnym i skupiający się na... dziękowaniu bóstwom za mężów, ewentualnie modleniu się o spotkanie idealnego mężczyzny. Nie wchodząc w szczegóły, kobiety w Nepalu może nie mają najgorzej, ale patriarchat jest wyraźnie odczuwalny. Sprzedawcy poza ściśle turystycznymi miejscami są bardzo zdziwieni, gdy sama płacę za zakupy podczas gdy mój partner stoi obok, a resztę wydają jemu, mimo, że płaciłam pieniędzmi wyciągniętymi ze swojego portfela. W porannej gazecie czytam wywiad z mężczyznami o ich kobietach z okazji święta - może nie ma tam nic wstrząsającego, ale niektóre fragmenty uderzają osobę wychowaną w ideologii feminizmu ;) no ale wracając do wrażeń wizualnych! Wszędzie widać kobiety odziane w swoje najpiękniejsze czerwone i różowe sari. Jestem maniaczką tkanin, wzorów i błyskotek, więc naturalnie nie mogę oderwać od nich oczu.







Na dłużej zatrzymują mnie też sklepy ze starociami - są w nich prawdziwe skarby, chociaż jeszcze nie wiem czym jest połowa z rzeczy które oglądam! (ale obiecuję sobie, że to się wkrótce zmieni!)







Czas na pierwszy posiłek w Nepalu. Uwielbiam pierożki w każdej formie, więc decyduję się na tutejszą wersję - momo. Od pierwszego kęsa zakochuję się w nepalskiej kuchni! Wzięłam wersję wegetariańską. Do momo dodawany jest lekko ostry sos, jego główne składniki to sezam, pomidory, chilli oraz kurkuma nadająca mu intensywnie żólto-pomarańczowej barwy.



Resztę dnia spędzamy snując się bez planu po okolicy hotelu. Dziś nie usiłujemy nawet dotrzeć na Durbar Square, będący główną atrakcją miasta. Po prostu chodzimy przed siebie w różnych kierunkach chłonąc to, co dzieje się wokół i niestety chłonąc też tamtejsze powietrze. Ruch samochodowo-autobusowo-ciężarówkowo-motorowy jest bardzo intensywny, jakość benzyny bardzo zła, do tego palenie różnych niekoniecznie przyjaznych dla środowiska rzeczy, wszechobecny kurz no i geograficzne położenie miasta sprawiają, że moim pierwszym zakupem nie jest piękny szal, a... maseczka, bez której ciężko się oddycha. Ciekawostka - Katmandu jest w światowej czołówce jeśli chodzi o fatalną jakość powietrza (7 miejsce). Większość chorób leczonych w lokalnych szpitalach to choroby płuc lub ich następstwa. Maseczka towarzyszyła mi prawie codziennie przez cały wyjazd, a każde wieczorne pranie kończyło się wypłukaniem z niej brunatnej wody. Mimo jej noszenia, po powrocie do domu trzymał się mnie uporczywy kaszel, którego pozbyłam się dopiero po 2 miesiącach. Ogromnie współczuję mieszkańcom Katmandu i powiem szczerze, że przez to nasz wyjazd zaliczam do uciążliwych i zastanowiłabym się nad powrotem do tego miasta.



KATMANDU - DURBAR SQUARE, PRZYGOTOWANIA DO INDRA JATRA

Kolejny dzień poświęcamy na zobaczenie Durbar Square. Dajemy sobie czas na odespanie i bierzemy sprawy na spokojnie, w końcu nigdzie nam się nie spieszy a czasu mamy aż nadto. Śniadanie jemy w hotelu, jest mini szwedzki stół z typowym nepalskim śniadaniem, więc jemy na ciepło. Potem ruszamy w drogę wąskimi uliczkami Thamelu i Tengalu. Nauczyliśmy się już za wszelką cenę omijać główną ulicę - tam nie da się oddychać. Droga zajmuje nam baaardzo dużo czasu mimo, że to tylko niecałe 2 km. Podziwiamy wszystko po drodze - sklepy z pięknymi rzeczami, chusty sprzedawane na każdym dostępnym kawałku murka, stoiska z warzywami i przyprawami, stroje ludzi, krowy chodzące sobie po placach...





Co jest fajne to to, że Nepal nie został jeszcze zalany falą chińskich pamiątek w jakimś niewiarygodnym stopniu. Można tu kupić sporo rękodzieła i typowych ozdób z tego regionu. Dużo jest naprawdę porządnie wykonanych rzeczy. Nie jestem zbieraczem, więc nie szalejemy specjalnie z zakupami, ale miło jest nacieszyć oko. Sprzedawcy są nieco rozczarowani naszą postawą. Ceny nie zachęcają, a targowanie się jest trudne. Sprzedawcy chętnie nawiązują do nieszczęścia, jakie spotkało kraj w 2015 roku. Przy próbie obniżenia ceny wyskakują z argumentem jak to im trudno utrzymać teraz rodzinę, jak ruch turystyczny się dramatycznie zmniejszył itp. Ja w takiej sytuacji targować się nie umiem, wiem, że to z jednej strony wygodny argument dla sprzedawców, ale z drugiej to szczera prawda. Mówią nam o tym prawie wszystkie osoby które poznamy na naszej drodze, a zniszczenia są nadal bardzo widoczne w mieście.





Docieramy do Durbar Square, kupujemy bilet za 1000 NRS, czyli jakieś 36 PLN. Kierujemy się do biura, w którym zamieniają nam go na Visitors Card ważną do końca wyjazdu, czyli nie musimy już płacić codziennie za wejście. Uwaga - trzeba mieć ze sobą zdjęcia paszportowe. Turyści są z dużą dokładnością wyłapywani jeśli kręcą się po Durbarze, za każdym razem gdy tam będziemy jesteśmy pytani o bilet lub naszą kartę.

Pobyt na Durbarze rozpoczynamy od znalezienia miłych stopni świątyni Kotilingeshwor Mahadev Mandir z których widzimy główną część placu (można podglądać odpoczywających na innych murach ludzi) i jego główną ikonę, czyli Kal Bhairava. Ta płaskorzeźba zbiera największy tłum Nepalczyków, jest szczególnie ważna dla Newarów, czyli mieszkańców doliny Katmandu. Obserwujemy orszak ślubny składający ofiarę, orkiestrę oraz mnóstwo zwykłych ludzi. Kal Bhairava to jedna z manifestacji Shivy kojarzona ze śmiercią i zniszczeniem. Nepalczycy traktują to dość poważnie, legenda głosi, że gdy ktoś skłamie przed jego obliczem - spłonie. Stąd to tutaj młodzi małżonkowie przysięgają sobie miłość, a politycy i przedstawiciele rządu lubią popisywać się tu swoją prawdomównością, organizują tu "ustawki" i przemówienia, a tłum może zobaczyć, że nie stają w słupie ognia więc mówią prawdę ;)







Gdy tak sobie siedzimy i obserwujemy, podchodzi do nas jeden z wielu przewodników kręcących się w tym miejscu w poszukiwaniu turystów. Proponuje, że opowie nam o tym, co widzimy (stąd ta informacja o teście na prawdomówność polityków), a jeśli historia nam się spodoba damy się za opłatą oprowadzić po reszcie terenu. Zgadzamy się, bo przewodnik wydaje się w porządku, mówi ciekawie no i zrozumiałą angielszczyzną. Wybór był bardzo dobry! Ma w zanadrzu sporo ciekawostek, udaje nam się też porozmawiać na inne tematy - polityczne i społeczne.





tu widać postawiony zawczasu słup na obchody zbliżającego się święta. Słup symbolizuje męską energię



O historii Durbaru nie będę się rozpisywać, bo każdy kto się tam wybiera na pewno przeczyta przewodnik. Powiem tylko, że warto mieć lokalną sobę, która wytłumaczy nam co się tam właściwie dzieje :) ksiązki książkami, ale to na tyle obca kultura, że obecność osoby która zna ją od podszewki bardzo pomaga. Na tym niewielkim obszarze zgromadzone jest mnóstwo pięknych zabytków, niesamowicie zdobionych świątyń, posągów, zabytkowych budynków, pałaców, placów ofiarnych, studnia no i dom żyjącej bogini - Kumari. Do Kumari wpuszczani są jedynie wyznawcy Hinduizmu, więc nie mamy jak jej zobaczyć, ale okaże się, że i ją spotkamy na naszej drodze już niedługo! Dom niestety ucierpiał w trzęsieniu, więc musi być podparty jak wiele innych budynków w centrum



Pod koniec naszej wspólnej wycieczki kierujemy się do pracowni, w której jedna rodzina od pokoleń tworzy piękne tanghki, czyli typowe dla Nepalu obrazki na płótnie, jedwabiu lub skórze, malowane ręcznie bardzo trwałymi barwnikami, przedstawiające nepalską symbolikę lub bóstwa.

Dzień wcześniej trafiliśmy już do podobnej pracowni (na zdjęciu), podpatrywaliśmy trochę pracę artystów, ale nie zdecydowaliśmy się na zakup. Mniejsze tanghki które nas interesowały i były w naszym zakresie cenowym po bliższej inspekcji średnio nam się spodobały. Byłam trochę niezadowolona, że nasz przewodnik będzie chciał nas naciągnąć na zakup, ale tutaj mimo ewidentnego naciągania miało to sens. Obrazki były idealnie wykonane, z wielką dbałością o szczegóły! A dziewczyna, która tam pracowała dużo i chętnie opowiadała nam o powstawaniu tych małych i dużych dzieł, o swojej rodzinie, która zajmuje się tym "z dziada, pradziada", ich działa wiszą w wielu świątyniach w okolicy. Wytłumaczyła nam też poszczególne wzory. Zdecydowaliśmy się na zakup małego koła Samsary, bardzo do mnie przemawia. O tym motywie powstawały całe książki i doktoraty, dla chętnych w internecie łatwo znaleźć skrócone wyjaśnienie. Cena z tego co pamiętam wynosiła wstępnie 50 USD, nie byliśmy przekonani, więc stanęło na 45. Wszyscy wyszli zadowoleni - my, bo dostaliśmy naprawdę piękną pamiątkę, oni ze sprzedaży, przewodnik z tego, że pewnie dostanie jakiś mały procent. Win-win-win.







Po zwiedzaniu Durbar Square wybraliśmy się na spacer uliczką Freak Street. Kiedyś znany punkt na szlaku podróżnym hipisów, dziś raczej zwykła, mocno komercyjna jak na Nepal uliczka ze sklepami, knajpkami i guesthousami. Nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia, ale zatrzymaliśmy się na przekąskę (nepalską pizzę) i kawę. Reszta dnia to znów oddawanie się bezcelowej eksploracji.

Obserwujemy przygotowania do Yenya - święta znanego też pod nazwą Kathmandu Festival, Indra (bóg deszczu) Jatra (procesja) i Kumari (żywa bogini) Jatra. Dziś jest jeszcze spokojnie, nie wiemy co nasz czeka jutro! Przedstawiciele różnych grup religijnych budują kolorowe instalacje, podesty, przyozdabiają figury i kapliczki oraz usypują kopce z jedzenia. Tak, kopce z jedzenia! Noszą nazwę Samay Baji i są klasyczną formą prezentowania świątecznych produktów przez Newarów. Piramidalna forma ma zapewniać pomyślność i szczęście dla rodziny lub danej grupy. Podczas świąt wybiera się najpiękniejszą spożywczą wieżę ;) każdy produkt ma tu swoje znaczenie i szczególne miejsce. Pod piramidą siedzi newarski kapłan - Vajracharya.



Na kolację zjadamy najbardziej typowe nepalskie danie - Nepali Thali - dosłownie: nepalski talerz. Miłość. Radość. Moje kubeczki smakowe przeżywają momenty uniesienia. Od tej pory jem to prawie codziennie! Połączenie smaków jest fantastyczne, cierpki dip, gęsta zupa z soczewicy, rozpływające się curry, aksamitny jogurt z mleka jaka, świeżo wypieczone roti no i mój ukochany ryż. Gdyby ktoś mi to teraz podstawił pod nos, rzuciłabym się na to jak szalona.



KATMANDU - SWAYAMBUNATH, OBCHODY INDRA JATRA

Kolejny dzień zaczynamy wcześnie - na 9 jesteśmy umówieni z naszą przewodniczką i mnichem na zwiedzanie drugiej głownej buddyjskiej świątyni w mieście. Wycieczka wykupiona za pośrednictwem Backstreet Academy - swietna stronka, ideą jest zatrudnienie lokalnych do pokazywania kultury turystom. Oferują różnorodne wycieczki i warsztaty rękodzieła.

Na miejsce zbiórki u podnóża schodów do świątyni udajemy się piechotą. Droga jest dość długa i prowadzi przez zwyczajne, mieszkalne dzielnice. Obserwujemy rozpoczynający się dzień, dzieciaki biegające do szkoły, kobiety zamiatające domostwa. W końcu docieramy, chwilka oczekiwania i pojawia się nasza przewodniczka - młoda dziewczyna, studentka fotografii, która będzie nam tłumaczyła sprawy przyziemne oraz mnich, który będzie nam tłumaczył sprawy duchowe ;) Już czuję, że ta wycieczka o strzał w dziesiątkę!



Na początku jest trochę drętwo, docieramy się, ale szybko łapiemy wspólny język i nasze rozmowy schodzą coraz głębiej i głębiej w różne tematy - społeczne, buddyzm, codzienne życie Nepalu. Świątynia jest piękna, ale powiedzmy sobie szczerze - schodzi na drugi plan. Jest tłem dla niesamowitych opowieści o symbolice, inkarnacji, klasztornego życia. Nasza przewodniczka, Kandi, wyjaśnia nam, że jest z kasty Szerpów. Okazuje się, że kwestia kast, choć oficjalnie już nie istniejąca, dalej stanowi ważny element życia społecznego. Dowiadujemy się na przykład, że gdyby przyprowadziła do domu chłopaka z niższej kasty, to jej rodzice byliby niezadowoleni, nawet jeśli byłby wykształcony i bogaty. Oficjalnie każdy ma równe szanse, nieoficjalnie - niekoniecznie.





Kopuła i złota stupa świątyni to ikona Katmandu. Góruje nad okolicą, bo cały kompleks położony jest na górze. Jest to najważniejsza świątynia dla Newarów (wyznają oni unikalną mieszankę hinduizmu i buddyzmu) i druga najważniejsza w Nepalu dla buddystów, ale też wielu hinduistów odwiedza to miejsce. Legenda mówi, że kiedyś cały teren Doliny był jeziorem i tylko jeden lotus rósł na jego powierzchni. Lotus z czasem zmienił się w stupę i tak powstało to magiczne miejsce. Inna wersja legendy mówi o ogromnym krysztale ukrytym pod stupą. Czasem mówi się tez o świątyni małp, co jest trochę naciąganą nazwą, bo małpy owszem są, ale nie w jakiś zaskakujących ilościach.



Teraz czas na wisienkę na torcie! Idziemy pod górę wąską ścieżką między domami do zakonu w którym mieszka nasz mnich! Pokaże nam dokładnie cały zakon. Po drodze towarzyszy nam usypana z ryżu wąska biała nitka. Pytamy co to - okazuje się, że to rytuał pozbycia się duchów z nawiedzonego domostwa. Koniec prawdopodobnie okrąża drzewo, do którego duch ma być "odtransportowany"



Wchodzimy do klasztoru Sangye Chhoeling i od razu udajemy się do głównej sali, gdzie mnisi właśnie mruczą mantry. Możemy się dołączyć, więc siadamy z tyłu obok najmłodszych. Ci ledwo powstrzymują się od przyglądania nam się, ale dzielnie śpiewają dalej. W końcu w rogu siedzi patron - osoba, która dała spory datek dla zakonu w zamian za odprawienie modłów w ich intencji, w tym wypadku jest to starsza kobieta, której zmarł ktoś z rodziny. Trzyma w ręce paciorki mala - buddyjskiego odpowiednika różańca - które przesuwa co każde powtórzenie mantry. Atmosfera jest magiczna, trwa to jakieś kilkanaście minut. Potem nadchodzi czas na posiłek. Młodzi wyciągają spod ław swoje talerzyki i szklanki, teksty mantr idą na chwilę w odstawkę. Trochę liczymy na poczęstunek, ale nasz mnich już ciągnie nas dalej ;)



Zwiedzam kolejne sale, które są teraz całkiem puste. Możemy dotykać wszystkiego, mnich wyciąga nawet liczące 300 lat nauki Buddy w pięknej drewnianej oprawie, ostrożnie przewracamy strony nic nie rozumiejąc, ale głęboko przeżywając to, że mamy je w swoich rękach!





Idziemy jeszcze zobaczyć skromne kwatery mieszkalne mnichów i sierociniec. W Nepalu zakony często pełnią też właśnie ta rolę. Ubogie rodziny oddają swoje dzieci zakonom bo wiedzą, że tam nie grozi im głód, a także, że otrzymają chociaż minimalną edukację. Teraz zakony przyjmują też dużo sierot, które straciły rodziny w trzęsieniu ziemi. Nie wszystkie dzieciaki decydują się zostać mnichami, część odchodzi z momentem, gdy mogą już podjąć pracę i same się utrzymać.

Na koniec wycieczki zostajemy zaproszeni na posiłek, ale ze starszyzną zakonną. Ku mojej radości na obiad (dla nas, bo dla większości mnichów to był ostatni posiłek tego dnia) podają tu thali! Tyle, że wersję wegetariańską. Mnisi wydają się cieszyć z towarzystwa, wielu mówi po angielsku, jeden chwali się, że kilkukrotnie odwiedził Europę i był z wykładami w Niemczech, a to przecież sąsiad naszego kraju :) jesteśmy bardzo miło przyjęci i równie miło pożegnani.



Nasz mnich postanawia nas odprowadzić na dół, do stóp świątyni. Wkrótce dowiadujemy się czemu ;) zamarzyła mu się porcja noodli z jakiegoś rodzaju fasoli. Wytwarzane ręcznie w malutkim, niezbyt czystym lokalu i zanurzone w pikantnej zupie sojowej. Bardzo dziwny smak, dziwna nazwa, której niestety nie pamiętam, do tego stresik, bo pan który ugniatał nasze noodle miał dość brudne ręce. Skosztowałam, nie smakowało mi. Zjadłam pół i się poddałam. Ale potem ten smak zaczął mi się przypominać. I co raz bardziej. Zaczęłam o nich myśleć. Szukać. Chciałam zjeść ponownie. Ale tak, jak mówiła Kandi, to specjalność tej świątyni i ciężko dostać to gdziekolwiek w mieście.



Gdy pożegnaliśmy się z naszymi przewodnikami, postawiliśmy zostać jeszcze na terenie świątyni. Oddałam się obserwacji małp. Tak minęły nam 2 godziny, po których spacerkiem ruszyliśmy w stronę hotelu, by się spakować przed jutrzejszymi przenosinami.



Po szybkim ogarnięciu się ruszamy ponownie w stronę Durbar Square. A na ulicach tłumy! Zaczęło już się sciemniać. Utykamy w jedne z uliczek, obok platformy na której tancerze w maskach demonów wykonują szalone tańce. Środkiem ulicy idą jedna za drugą amatorskie orkiestry grające na czym się da. Nagle ludzie robią się coraz bardziej podekscytowani, krzyczą, wiwatują, rozsuwają się energicznie, a między nimi przebiega.... słoń. Czego pewnie nie widać na zdjęciu, więc musicie mi uwierzyć ;)



a konkretnie jedna z inkarnacji Ganeshy :) ten strój jest przechowywany na Thamelu, ma swoją słoniową stajnię, a wyjmuje się go tylko na święta! Ganesh biega po całej dzielnicy ku radości tłumu, kilka razy nas mijając. Potem atmosfera robi się coraz bardziej napięta, wyraźnie czuć ekscytację, absolutne szaleństwo. Każą nam zrobić duuuużo miejsca. Przyklejamy się do ściany jakiejś kapliczki. Z daleka widzimy powoli przeciskający się powóz. Gdy jest bliżej nas zauważam ją - Kumari, żyjąca bogini, dziewczynka przed okres dojrzewania, która zostaje wybrana jako manifestacja kobiecej energii. Jedzie w swoim orszaku, niesiona przez młodych mężczyzn. Ludzie szaleją, wyciągają ręce, rzucają kwiaty, a a ona, kilkulatka w pięknym stroju, z poważną miną jest po prostu Bognią.





To był dzień pełen wrażeń! Czuć atmosferę święta, ludzie nie chcą się rozchodzić. Spacerujemy jeszcze chwilę po Durbarze, stoi na nim słup symbolizujący męską energię, piękne ozdoby, część zwykle zasłoniętych rzeźb jest odsłonięta, wybraliśmy idealny czas na naszą wizytę!

KATMANDU - BOUDDHANATH

Rano wyruszamy taksówką w okolicę świątyni Bouddhanath - tam mamy nasze kolejne noclegi. Taksi w Katmandu nie są szczególnie tani ani przyjemne, wloką się niemiłosiernie, no ale jest to kawałek którego nie chcemy pokonywać na piechotę. Gdy docieramy chwilę znajduje nam znalezienie hotelu. Od strony głownej ulicy jest tu bardzo nieprzyjemnie - naćpani ludzie którzy nas namolnie zaczepiają widząc w nas bankomat. Ale jak już wchodzimy w małe uliczki atmosfera zmienia się diametralnie!



Ten nocleg to najlepsze co nam się przydarzyło na tym wyjeździe. Dondrub Guesthouse mieści się na terenie damskiego klasztoru, jest co prawda od niego oddzielony, ale już ze wszystkich okien i tarasów możemy podglądać życie mniszek. Ale po kolei.

Gdy docieramy wita nas biała twarz na recepcji. Szybko okazuje się, że to nasz rodak, Jacek! Lekki szok! Jacek jest fantastyczną osobą! Dzięki niemu dowiedzieliśmy się tylu nowych rzeczy! Mieszka w Nepalu od lat, jako młody chłopak opuścił Polskę i wyjechał za swoim guru w te właśnie okolice. Tutaj się osiedlili i założyli ten zakon. Jacek pomaga w hotelu, wprowadzając w życie swoje świetne pomysły, a korzystają na tym mniszki! Pieniądze z hotelu przysługują się do utrzymania klasztoru, który zapewnia też edukację (wszystkie dziewczynki się uczą!) dziewczynkom oddanym lub osieroconym (jak w przypadku męskiego klasztoru z wczoraj), ogólnie odwalają kawał dobrej roboty dla lokalnej społeczności i np. dbają o produkcję własnego gazu, ekologię co w Katmandu jest rzadkie.

Dostajemy świetny pokój praktycznie na dachu, skąd widzimy klasztor. Ale obserwować będziemy później, teraz ruszamy w miasto! Dzielnica jest bardzo przyjemna, zdecydowanie czystsza niż reszta Katmandu. Ulica prowadząca do stupy pełna jest sklepów z materiałami od których widoku kręci mi się w głowie oraz buddyjskich dewocjonaliów. Dochodzimy do stupy, na wejściu tradycyjnie trzeba kupić bilecik jeśli nie jest się lokalesem, co czynimy. Bilet znowu jest ważny do wygaśnięcia wizy, trzeba tylko zadbać by wpisali tak na nim. Stupa robi mega wrażenie! Jest wielka! Niestety, trzęsienie ją mocno naruszyło, więc przypomina też trochę plac budowy, ale nas to nie zraża. Obchodzimy ja kilka razy obracając po drodze jak wszyscy inni pielgrzymi wałki modlitewne - to bardzo przyjemna medytacja w ruchu. W wałkach są nakręcone modlitwy z życzeniami dobra dla świata, idea jest taka, że obracając wałek uwalniamy tą energię. Podobnie jak z flagami modlitewnymi.





Wokół stupy są mniejsze świątyni, odwiedzamy je, ale te akurat nie powalają. Jesteśmy już głodni, więc szukamy miejsca aby zjeść, wybór pada tym razem na hiszpańską restaurację na dachu jednego z budynków. Jedzenie jest dobre, ale to widok jest świetny! Oddaję się mojemu ulubionemu zajęciu - podglądactwu ;) dużo osób chodzi tu w tradycyjnych strojach, starsi ludzie używają popularnych ręcznych wałków modlitewnych - Mani. Jak się nimi kręci to nie trzeba powtarzać na głos mantr ;)







Spędzamy tu praktycznie cały dzień, oglądając sklepiki, zaglądając w każdy kąt. Zapoznaję się z dziećmi które przysiadły się obok nas na ławce. Są wyraźnie zachwycone wzorem na moich spodniach, odryzowują go kredą na chodniku. Mama zdaje się cieszyć, że chociaż na chwilę mają zajęcie :D

Wczesnym wieczorem wracamy do hotelu. Napotykamy sie na Jacka i się zaczyna! Rozmawiamy z nim odbrze ponad godzinę. Opowiada nam o różnych rzeczach, które dziś widzieliśmy i sugeruje przysłuchanie się temu, co zaraz będzie się działo w klasztorze. Idziemy więc na nasz dach, a tam dochodzą naszych uszy najdziwniejsze dźwięki. Coś jakby miarowe stukanie, mantry, jakieś szumy, westchnięcia, a potem dźwięk jak z jakiejś dziwnej trąbki. Tajemnicze dźwięki nas absolutnie zafascynowały!

C.D. w kolejnym wpisie!!!!!

Dodaj Komentarz